Pokój nr 89 nie różnił się niczym szczególnym od dziesiątek innych porozrzucanych w różnych częściach budynku; ściany w kolorze karmelowego cappucino, drewniane łóżka – dwa – zapewniające absolutne zero prywatności, skórzana sofa rażąca tym paskudnym rodzajem bieli, który z miejsca przypomina ci o cierpieniu niewinnych zwierząt, szafy i wszystkie rzeczy, które niezbędne są do funkcjonowania na poziomie ID (tylko co to za funkcjonowanie). Za dębowymi drzwiami stała Aimee Harper, ściskając pasek torebki tak, jakby był on ostatnią liną ratunkową. Jej knykcie zupełnie pobielały. Odetchnęła głęboko i leciutko trąciła stopą drzwi, jakby otworzenie ich w normalny sposób było zbyt naturalne. Albo jakby zupełnie nie mogła rozprostować dłoni.
- Cześć – przywitała się, nawet nie licząc na odpowiedź. Alaska, jej współlokatorka, żyła w swoim świecie, nie mającym zbyt wielu punktów stycznych z rzeczywistością, tak jak i prawdziwa Alaska nie miała za wiele wspólnego z pozostałą częścią Stanów. Aimee obiecała sobie kiedyś, że pogratuluje jej rodzicom tak trafnego doboru imienia,ale na całe szczęście nigdy ich nie spotkała - wcale nie była pewna, czy wystarczyłoby jej odwagi na taką poufałość.
Usiadła na skraju łóżka. Sztywno i nienaturalnie, wciąż zaciskając ręce na torebce. Telefon nieprzerwanie dzwonił, a ona zastanawiała się, czy jej knykcie zawsze były takie białe. Zaciskała palce do granicy bólu, siłą powstrzymując się od wyciągnięcia smartfona z radośnie wibrującej marynarki. Głupia blondynka. Uśmiechnęła się krzywo, spoglądając na niebieski zegarek z logo Love Moschino. Tak, Moschino było jedyną rzeczą, którą powinna kochać w zaistniałej sytuacji. Dochodziła siódma, co oznaczało, że pozostała godzina do Akademii.
W całej trzyletniej historii pobytu w dumnie brzmiącym High School of Providence, Aimee nigdy nie zaznaczyła swojej obecności na inauguracji roku szkolnego. Pierwszy września był pierwszym i najważniejszym dniem wagarów, po którym w różnych odstępach czasu następowały kolejne, wnosząc odrobinę uśmiechu do smutnych egzystencji mniej pilnych uczniów. Myśl, że w tym roku ta tradycja miała zostać złamana napawała dziewczynę dziwnym rodzajem strachu, którego nawet bała się dookreślić. Gdyby to zrobiła, musiałaby przyznać się sama przed sobą, że tego roku jesień będzie jedynie jesienią, i to występującą w najgorszej postaci. Będzie czasem, kiedy wszystko obumiera: szkarłatem zachodzącego słońca, brązem zeschniętych liści i intensywnością rudych włosów jej matki, która była zbyt daleko, żeby zapewnić ją, że wszystko się ułoży. Zresztą, i tak by jej nie uwierzyła.
Alaska nagle zauważyła jej obecność, podnosząc obojętnie wzrok i machając obojętnie ręką w geście powitania. Z nałożonych na uszy słuchawek przebijały się wolne tony muzyki, sukcesywnie zagłuszane przez Fortune Faded, raz po raz wygrywane przez wściekle cytrynowego iPhone'a Aimee. W końcu telefon wydał z siebie pojedyncze 'plum', zwiastujące nadejście wiadomości tekstowej i zamilkł posłusznie w wewnętrznej kieszeni marynarki. Aimee odetchnęła głęboko i wolnym ruchem rozprostowała skostniałe palce.
10 nieodebranych połączeń od: Zane
1 nowa wiadomość:
Człowiek, który nie popełnia błędów, to taki, który nic nie robi.
Dziewczyna zacisnęła powieki i skrzywiła się malowniczo. Nie sądziła, że filozoficzne rozważania Zane'a mogą zmienić cokolwiek w jej życiu. A już na pewno nie mogły w żaden sposób wypełnić przepaści, która powstała między nimi. Wręcz przeciwnie, wiadomość sprawiła, że poczuła się jeszcze bardziej spięta. Eskapizm obudził się w niej gwałtownie, tak jak budzisz się z sennego koszmaru w środku nocy, od razu podnosząc się do pionu i ocierając pot z czoła. Aimee nigdy nie przypuszczała, że istnieją na świecie rzeczy, których nie można wybaczyć. Które sprawiają, że masz ochotę uciec daleko stąd. Providence, mimo iż było dosłownie naszpikowane cudownymi ludźmi, których dumnie określała mianem przyjaciół nagle stało się wyjątkowo kiepskim miejscem do życia. Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała stąd odejść. Nie dlatego, że tutaj było jej źle, lecz dlatego, że gdzieś indziej mogłoby być jej lepiej.
Był taki okres, że uważała ból psychiczny za nic, phi, pestkę, coś dla rozhisteryzowanych bohaterek romansideł w stylu Jane Austen. Że jak boli borowany ząb, albo wyrywany, albo rozcięcie ręki do kości, nastawianie złamania – TO jest ból. To jest ból największy na świecie, obezwładniający, od którego łzy same cisną się do oczu. To można nazwać bólem, nie jakąś tam tęsknotę, uczucie permanentnej pustki, zawód miłosny. Cholernie się myliła. W ogóle nie przyszło jej do głowy, że czasami cierpienie może przybierać nowy wymiar. Nie ma już bólu. Policzki są suche, choć wciąż pieką od niedawno wylanych łez. Jest pusto. Nic nie zostaje z człowieczeństwa, zupełnie jakby ktoś obdarł rzeczywistość ze wszystkich pięknych słów. Tęsknota, nie jest tęsknotą człowieka, dumną, hermetycznie zamkniętą, niewypowiedzianą. Nie jest nawet tęsknotą dziecka, które zostawiasz pod opieką dobrej cioci, a potem znikasz na całe tygodnie bez słowa pożegnania. Tęsknota czasami jest zwykłą, bolesną, czarną dziurą tkwiącą w ufnych, bezdennych oczach psa. Tęsknota żywej zabawki porzuconej jak niepotrzebna rzecz. I właśnie wtedy przychodzi jesień.
Czuła to samo. Wspomnienia napływały falami, a jej puste, matowe oczy wpatrywały się w ekran telefonu. Chciała zapytać /dlaczego/, ale bała się odpowiedzi. W końcu zdecydowała się odpisać.
Nigdy nie używaj uczuć ani ciała innej osoby jako placu ćwiczeń dla swoich niespełnionych pragnień. Nie dzwoń więcej. A.
Zanim furiackim ruchem wcisnęła wyślij, skrzywiła się jeszcze raz. Nigdy nie przypuszczała, że ktokolwiek będzie w stanie namieszać w jej idealnym życiu. Dla niej zawsze szklanka była do połowy pełna, nie było dnia, kiedy nie patrzyła na jaśniejszą stronę egzystencji. Zawsze wierzyła, że z każdej ciemnej doliny jest jakieś wyjście, jakiś tęczowy szlak. A teraz? Usilnie próbowała przekonać samą siebie, że sposób, w jaki poprawiał mankiety koszuli, otulał ją swoją marynarką, krzyżował ręce na piersi, świdrując spojrzeniem pełnym zainteresowania – że te wszystkie rzeczy nie miały znaczenia. Nie było za czym tęsknić! Ale zaraz przypomniała sobie, jak pachniał w duszne popołudnia, jak dotykał jej łokcia, gładził wystającą linię obojczyka, przymykał oczy przed pocałunkiem i już nic nie wydawało się proste. Demony wracały nawet, kiedy zaciskała powieki i opętały ją w mgnieniu oka.
W końcu z przykrością musiała przyznać, że tęskniła za truskawkowymi polami Beatelsów, które miały być wieczne, a nie są. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy lubili skakać po dachach, wyciągając ręce do słońca, pijąc lemoniadę (z wkładką) i paląc mentolowe malboro, wiecznie pogniecione, zawsze poupychane w tylnych kieszeniach spodni.
- Dlaczego to robisz? - pytała, podejrzliwie przymrużając oczy. Zane leniwie całował jej szyję, kawałek po kawałeczku, marszcząc nos, jak gdyby chciał zapamiętać waniliowy zapach Burberry Brit, wtapiający się w jedwabistą powierzchnię skóry i każdy z miodowych refleksów tańczących w jej włosach. – Dlaczego nie pozwalasz mi się poznać?
Zacytował Palahniuka,mówiąc, że jest mnóstwo rzeczy, których nie chcemy wiedzieć o ludziach, których kochamy. Myślała, że żartuje, tak naprawdę. Roześmiała się nerwowo, wystawiając twarz do słońca i wybierając milczenie. W końcu nie pozostało im wiele czasu. W ogóle nie mieli zbyt wiele, poza sobą, poza kilkoma godzinami w tygodniu marnowanymi w murach starej cegielni albo na jeździe po bezdrożach. Zane był jak różnobarwny ptak, przy którym wolność stawała się wprost namacalna. Aimee uwielbiała w nim wszystko, począwszy od pieprzyka nad górną wargą, przez kolorowe tatuaże, po tajemniczy błysk w oku, którego nigdy nie potrafiła rozszyfrować. Zane niczym nie przypominał poważnego, poukładanego absolwenta inżynierii przemysłowej, nawet kiedy wkładał garnitury. Łamał wszystkie konwencję. Był. Nie mogła prosić o więcej, ale uparcie twierdziła, że przecież mogli żyć razem jak nigdy dotąd, mogli kochać się daleko stąd.
Prawda spłynęła na nią gorzkim strumieniem, który nie potrzebował żadnych wyjaśnień. Był klarowny i jasny sam przez się. Eh, a ona głupia żyła w przekonaniu, że pocałunek to rodzaj mistycznej więzi pomiędzy kobietą i mężczyzną. Że to właśnie pocałunek jest najbardziej intymnym gestem, jaki można wykonać w stosunku do drugiego człowieka. Głupia była wierząc kłamliwym słowom Heinego, Goethego, Szekspira, Schillera... Przecież ludzie zawiedli ją nie pierwszy raz. I po raz kolejny niczym Napoleon, który w szarym płaszczu z cierpką miną opuszczał Rosję, musiała pogodzić się porażką. Jednak gdzieś tam wewnątrz powstała kolejna martwa rana wypalona kłamstwem. Najgorszym z możliwych. I tylko żałowała, że wciąż zasychało jej w gardle na myśl o jego roziskrzonych oczach koloru świeżo skoszonej trawy. I coraz bardziej bała się, że będzie chrypieć całe życie.
***
Dobre maniery Kyle'a ograniczały się do dwóch sytuacji: niedzielnego obiadu u babci Clary i randki przez wielkie R. Wizyta u Aimee nie zaliczyła się do żadnego z tych podpunktów, więc do jej pokoju wszedł bez pytania.
- Cześć! - krzyknął w progu, szczerząc się szeroko i z cichym trzaskiem zamykając drzwi. Aimee pokręciła głową z dezaprobatą, nawet mu nie odpowiadając. Dobrze, że Alaska już wyszła, jej błona bębenkowa mogłaby nie wytrzymać wrzasku o wartości miliarda decybeli. Kyle wzruszył ramionami i rozłożył się na sofie, zdecydowany poczekać, aż przyjaciółka będzie gotowa do wyjścia. Nagle jednak doznał nietypowego olśnienia.
- O BOŻE! - wrzasnął jeszcze głośniej niż poprzednio. - Dziewczynko, ty jesteś smutna – stwierdził niezwykle oskarżycielskim głosem, splatając ręce na klatce piersiowej, jakby oczekiwał szczegółowych wyjaśnień.
- Nie tragizuj, bywałam w gorszym stanie psycho-fizycznym – zbiła jego argument, przeciągając się na łóżku i ukradkiem spoglądając na ekran telefonu. Kyle podniósł się do pionu w wyrazie niemej furii. W okamgnieniu znalazł się przy niej, ciekawy w jaki sposób kanarkowy iPhone mógł przyczynić się do gwałtownego pogorszenia nastroju patronki Wszystkich Wiecznie Uśmiechniętych.
- O, Debil dzwoni, to wszystko wyjaśniania – wypluł z niezadowoleniem i posłał Aimee spojrzenie pełne rozczarowania. Dziewczyna przymknęła oczy, przygotowując się na kilkuminutową tyradę. W myślach serdecznie podziękowała przyjacielowi za poszanowanie jej prywatności. Doprawdy, w Providence nie obowiązywały żadne reguły zapisane w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Żadne. - Dlaczego jak zwykle nic mi nie powiedziałaś? Jeśli chcesz to zaraz z nim pogadam.
- Potrafię sobie poradzić. Sama – zaznaczyła, mrużąc wściekle oczy. Kyle wciąż traktował ją jak małą dziewczynkę, która potrzebuje nieustannej opieki i troski, doprowadzając ją tym samym do szaleństwa. - Jakbyś nie zauważył, moje życie nigdy nie było usłane różami. Wibrujący telefon nie stanowi raczej realnego zagrożenia dla mojej równowagi psychicznej i fizycznej, więc możesz zacząć z powrotem oddychać. No, dawaj. Wdech, wydech. Powinieneś zacząć chodzić ze mną na akrojogę – zawyrokowała, przekręcając głowę w bok, żeby się mu lepiej przyjrzeć. Kyle całkowicie ją zignorował, krążąc po pokoju z zawrotną prędkością. Jego twarz zdradzała obecność intensywnych procesów myślowych zachodzących w mózgu.
- Ha! - Zatrzymał się w końcu, wytykając ją palcem. - Masz rację – stwierdził, a Aimee mało nie zemdlała z wrażenia. - To znaczy, z tym, że życie nie jest usłane różami – dopowiedział po chwili, aby opatrznie go nie zrozumiała. - Róże są pośród nas... – wyjaśniał, kiwając z uznaniem w stronę przyjaciółki i uśmiechając się znacząco. - … ale niestety nie leżą – skończył, szczerząc się na szerokość wszystkich 32 zębów. Aimee roześmiała się mimowolnie.
- Jesteś chory – powiedziała z wyrzutem, mało nie krztusząc się ze śmiechu.
- I tak z nim porozmawiam – twierdził uparcie, przeczesując włosy w geście nonszalancji. Śmiech w okamgnieniu zamarł na ustach dziewczyny.
- Chyba po moim trupie – zastrzegła, spoglądając na niego spod byka i chowając telefon do torebki. - Zaraz wracam, chyba nie muszę ci przypominać, że masz być grzeczny? - zapytała retorycznie, nie oczekując odpowiedzi i zniknęła za drzwiami łazienki. Kyle jednym susem pokonał całą szerokość pokoju. W sekundę znalazł się przy torebce, w której znajdował się dowód rzeczowy w postaci telefonu. I numeru tego skończonego buraka. Chłopak uśmiechnął się do własnych myśli, przekopując zawartość torby. W końcu odnalazł iPhone'a i kilkoma ruchami zgrabnych palców zrealizował cel numer jeden.
Wyślij wizytówkę kontaktu: Zane. Wyślij do: Kylie Minogue.
W chwili, w której telefon z powrotem znalazł się na dnie ciemnej otchłani torebki, drzwi do łazienki otworzyły się i w progu stanęła Aimee. Nie wyglądała na zadowoloną z obecności dłoni chłopaka w jej ukochanym, czarnym kuferku.
- Szukałem zapalniczki – skłamał gładko, posyłając jej najniewinniejszy uśmiech, na który był w stanie się zdobyć. Dziewczyna wzruszyła obojętnie ramionami. Chyba nawet nie przyszło jej do głowy, czego naprawdę mógł szukać.
- I tak byś nie znalazł – stwierdziła pewnie z lekkim uśmiechem na ustach. Można by powiedzieć, że jej humor uległ znaczącej poprawie. Kyle odetchnął z ulgą. - No co? - zapytała z lekkim wyrzutem, zdziwiona brakiem riposty.
- Każda kobieta bogata emocjonalnie ma burdel w torebce – wygłosiła mowę obronną. - I to taki konkretny – dodała z diabelskim uśmiechem.
- Akademia zaczyna się za pięć minut – zmienił temat, spoglądając na zegarek i oddając Aimee jej własność.
- W takim razie zapalmy – zarządziła, wyciągając zapalniczkę i przeskakując przez otwarte okno. Błogosławiła wyrozumiałość Buły, która rok w rok przydzielała jej pokój na parterze. Ileż to otwierało przed nią możliwości! - Ale na akademię musisz iść sam, mam jeszcze coś do załatwienia – powiedziała zagadkowo, odpalając papierosa.
***
Aimee przemykała korytarzami internatu w absolutnej ciszy, modląc się, żeby nikt jej nie zauważył. Kiedy tylko znalazła się na zewnątrz zaczęła biec, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Rozmowa z Kylem pomogła jej oderwać się od rzeczywistości, ale żeby naprawdę uporać się ze swoimi problemami potrzebowała samotności. Zatrzymała się dopiero na przystanku autobusowym. Żółto-niebieski bus akurat odjeżdżał, lecz zatrzymał się, kiedy machnęła ręką.
Wsiadając, przymknęła oczy. Zapłaciła za bilet, uśmiechając się słabo do kierowcy-kobiety. Aimee nigdy nie wierzyła, że płeć może determinować czyjeś predyspozycje. Kobieta miała wściekle bordowe włosy, krwistoczerwone trampki i biały t-shirt z napisem BOOL. Ona także uważała, że prawdziwe są tylko dwa determinanty: prawda i fałsz.
Ludzie w autobusie siedzieli smutni, zamyśleni, samotni. Zajmowali pojedyncze miejsca, najlepiej jak najdalej od współtowarzyszy podróży zupełnie jakby panicznie bali się kontaktu z drugim człowiekiem. Aimee zajęła miejsce w przedostatnim rzędzie i już chciała odezwać się do chłopaka, który siedział przed nią, ale nagle zrezygnowała. Nagle tysiące pytań przeleciało jej przez głowę.
Dlaczego ludzie muszą być tak samotni? Jaki to ma sens? Na tym świecie żyją miliony ludzi; każdy z nich tęskni, szuka spełnienia u innych, a jednak się izoluje. Dlaczego? Czy Ziemia powstała tylko po to, by pielęgnować ludzką samotność?
Oparła głowę o szybę. Autobus odjechał.