wtorek, 18 marca 2014

Prolog

Chciałabym napisać NOT bad, but actually IT IS.
Ważne, że pierwsze koty za płoty.
Dla Was wszystkich, mordki.
Częstujcie się





- A gdybyś nienawidziła człowieka po drugiej stronie? Tak naprawdę, n a p r a w d ę, nienawidziła?
Leciwy urzędnik w szarym, zaprasowanym w nieco zbyt nachalny kant garniturze, wpatrywał się w jej twarz nazbyt uważnie, zupełnie jakby próbował przeniknąć jej myśli.
- Nienawiść? - powtórzyła nieco nieobecnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego.  Zastanawiała się chwilę, obracając w palcach szmaragdowy długopis z logo US ARMY. - A co to jest?

***

Od początku zdawała sobie sprawę, że kpina wycelowana w wysokiego rangą urzędnika wojskowego może odbić się rykoszetem i niczym boomerang uderzyć w nią ze zdwojoną siłą.  Właściwie była w dwustu procentach pewna, że tak się stanie, ale nie mogła odmówić sobie tej drobnej przyjemności. Purpurowa twarz Jonathana Sullivana (jak głosiła dumna tabliczka przed wejściem do jego gabinetu) wynagrodziła jej wszystkie przykre wydarzenia, które miały nastąpić w ciągu nadchodzących godzin. Zresztą, ponoszenie konsekwencji swoich czynów było zgodne z teorią logiki elementarnej, więc była przygotowana przyjąć je bez mrugnięcia okiem.
Prychnęła rozjuszona, zdecydowanym ruchem odbezpieczając starego, poczciwego SIG-Sauer'a model P226. Nienawiść! Też coś. Oczywiście, mogła mu kulturalnie wytłumaczyć, że jedyną dopuszczalną formą nienawiści występującą w cywilizowanych społeczeństwa jest nienawiść do zła. Ale wtedy musiałaby wspomnieć o tym, że ta forma nienawiści nierozerwalnie wiąże się z potępieniem operacji wojskowych, wyścigów zbrojeń, armii, wojen i całego syfiastego systemu, do którego należał. Podążając tym tropem, szybko okazałaby się, że osobą, której naprawdę, n a p r a w d ę, nienawidzi jest on sam. A tak przesadna szczerość mogłaby się okazać zgubna w skutkach. Mimo wszystko nie chciała zostać aresztowana za obrazę urzędnika państwowego. Bardzo nie chciała.
Przymrużyła oko, celując w tarczę oddaloną o kilkadziesiąt metrów. Uwielbiała chłonąć atmosferę panującą na strzelnicy. Absolutny spokój, niczym niezmącona cisza, maksymalne skupienie, a później już tylko echo wystrzału przebijające się przez słuchawki strzeleckie.
Strzelała zdecydowanie i pewnie, instynktownie zamykając oczy w chwili odrzutu. Zupełnie jakby po tej słynnej, drugiej stronie rzeczywiście stał żywy człowiek, a ona za wszelką cenę nie chciała spojrzeć mu w oczy.
W magazynku pozostało jej kilka naboi, kiedy na ramieniu poczuła czyjś chłodny uścisk. Nie była nawet zaskoczona, ba, spodziewała się tego, dobrze wiedząc, że jest to jedynie kwestią czasu. Nie odwracając się, ściągnęła słuchawki, zabezpieczyła pistolet i odłożyła go na stolik należący do jej stanowiska.
- Nie wiem, czy ktoś cię poinformował, ale dziesiątka znajduję się powyżej linii pępka - zniesmaczony głos jej ojca dobiegał z oddali, mimo że dzieliły ich jedynie centymetry. Wzruszyła obojętnie ramionami, przekrzywiając głowę i przypatrując się twarzy bezimiennego modela, podziurawionej od kul.
- Zawsze mi powtarzałeś, że trzeba mierzyć wysoko - starannie przytoczyła jego słowa, starając się ukryć rozbawienie. Odwróciła się niechętnie i spojrzała w jego chłodne, stalowe oczy, w których próżno było się doszukiwać przebłysku jakichkolwiek uczuć. Atmosfera wokół stała się nieznośnie gęsta, konsystencją przypominając angielski pudding.
- Mówiłem o wysokich celach - sprostował, a jego mimika nie zmieniła się ani o jotę. Stał w pozycji hat up, a Aimee za każdym razem zastanawiała się, jakim cudem jest  w stanie wytrzymać ciągłe napięcie mięśni. - Oczywiście, ty nie masz zielonego pojęcia o wysokich celach - ciągnął, przyglądając się jej z dezaprobatą. - Ale nie o tym chciałem rozmawiać, jeśli pozwolisz, pójdziemy do mojego gabinetu.
Nie zaprotestowała. Skrzywiła się jedynie nieznaczenie na dźwięk jego służbowego tonu, do którego wciąż nie mogła się przyzwyczaić. Właściwie, podziwiała swoją matkę za to, że potrafiła dostosować swoje życie do reguł panujących w domu Majora Harpera. W końcu to był jego dom. Tylko jego. Aimee wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie zmienić swojego charakteru, ani swojego poglądów na tyle, aby pasować do tego miejsca.
Kilkumetrowy korytarz pokonali w ciszy. Cisza w życiu Aimee nigdy nie zwiastowała niczego dobrego, ale już dawno nauczyła się panować nad strachem, który ze sobą niosła. Dziewczyna nie wydawała się nawet spięta, kiedy przepuszczał ją w drzwiach. Przez jej twarz nie przebiegł nawet najmniejszy cień niepewności czy zdenerwowania. Może dlatego, że wciąż żyła nadzieją. A może dlatego, że to nie był pierwszy raz. To mogłoby być nawet logiczne wytłumaczenie, w końcu kiedy oczekujesz fali uderzeniowej to nie spinasz się, nie robisz nic, po prostu czekasz, wiedząc, że i tak nadejdzie.
- Prosiłem, żebyś nie wysyłała żadnych papierów;  później prosiłem, żebyś je wycofała..A ty poszłaś tam i zrobiłaś ze mnie skończonego idiotę! - opanowany ton ojca z sekundy na sekundę zmieniał się w wojskowy huk armatniego wystrzału. Aimee skrzywiła się, kiedy ostatni bastion nadziei upadł wraz z jakimś wazonem. - Ja przestanę cię w końcu prosić! - kolejny krzyk sprawił, że George poczerwieniał bardziej niż ten wstrętny, stary Sullivan, który przeprowadzał z nią testy psychologiczne. - Zawsze ci pobłażałem, może po prostu pozwoliłem ci na zbyt wiele, te twoje zamiłowanie, do broni, do sztuk walki, do... do samochodów...
- NIE MIAŁAŚ PRAWA TEGO ZROBIĆ! - rozdzierający uszy ryk sprawiał, że serce dziewczyny rozpoczęło pracę na tętnie maksymalnym. Wzięła głęboki oddech i zbierając w sobie całą odwagę spojrzała mu w oczy.
- Tato, kocham cię - powiedziała spokojnie, przysiadając na krześle biurowym i obkręcając się dwukrotnie. Uśmiechnęła się delikatnie, kiedy zawirowało jej w głowie. - Po prostu chciałam, żebyś był ze mnie dumny - wyjaśniła zgodnie z prawdą. Prawda zajmowała najwyższą pozycję w jej kodeksie honorowym. Jedyną, której nigdy nie ośmieliłaby się złamać.
- Byłbym z ciebie dumny, gdybyś zajęłaś się czymś bardziej produktywnym niż rujnowaniem mojej kariery zawodowej - stwierdził z przekąsem, a dziewczyna poczuła w sercu iskierkę żalu. W końcu nie robiła tego dla siebie. Gdyby mogła, z chęcią wybrałaby inną drogę. Urodziłaby się w innej rodzinie, o innym profilu zawodowym, z innym tradycjami, na zupełnie innej szerokości geograficznej. Ale nie mogła, więc już dawno postanowiła się z tym pogodzić i chociaż odrobinę obłaskawić otaczającą ją rzeczywistość.
- Nie zdałam, bo powiedziałam prawdę. I byłam sobą. To jest ważne. Nie porażka. Porażki są elementarną częścią drogi na szczyt. Zresztą, porażki też są dla ludzi - przedstawiła mowę obroną. - Zresztą, tato, za co ja mam cię przepraszać? Za to, że to wszystko jest takie ludzkie? Że ja taka jestem? Wiem, że dla ciebie istnieje tylko śmierć i podatki, żadnych uczuć, słabości, takich tam, nieważnych spraw. Ale ja to naprawię! Następnym razem - obiecała z przekonaniem, patrząc na niego oczami pełnymi wiary.
- Nie będzie następnego razu. Wojsko jest dla ludzi, nie kobiet. Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy.

***

Tu Aimee H. Zanim nagrasz wiadomość, pomyśl życzenie! Pamiętaj,że życie jest marzeniem, nie czekaj spełnił je.
Masz dwie nowe wiadomości. Pierwsza nowa wiadomość.
Cześć Easy A! Tu Kyle. Jeżeli jesteś już w Prov , oddzwoń, potrzebuję cię. Jeżeli dalej tkwisz w mieście braterskiej miłości*, zignoruj ten telefon i baw się dobrze. Do zobaczenia w szkole. 
Druga nowa wiadomość.
Aimee, przestań zachowywać się jak dziecko i odbierz w końcu ten cholerny telefon. Z jak Zane.

*** 

Kyle Caldwell nie należał do niechlubnego rodzaju ludzi, którzy mają w zwyczaju obnosić się ze swoim niezadowoleniem. Niemniej siedząc na ostatnim stopniu schodów i wpatrując się w irytująco romantyczny zachód słońca, skrzywił się obrzydliwie, a chwilę później spuścił na nos okulary przeciwsłoneczne. Nigdy wcześniej nie doświadczył tak dotkliwie niesprawiedliwości świata. Providence nagle wydało mu się miejscem z piekła rodem, gdzie rzeczywistość, ta prawdziwa spokojna, utopijna rzeczywistość, pełna zakochanych spacerujących po brukowanych bulwarach, matek tulących do piersi swoje dzieci, małolatów szalejących na deskorolkach - cała ta rzeczywistość go omijała. Omijała go szerokim łukiem, pozostawiając siedzącego na nagrzanym marmurze w samotności. I w ciszy, dźwięczącej w uszach tak subtelnie, jak trzepot skrzydeł kolibra.
Jedyne, co mu pozostało, to dopić wirujące smętnie na dnie butelki resztki whisky i zastanowić się, co dalej. Nie miał pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Nie miał żadnego pomysłu, dzięki któremu wszystko wróciłoby do normy. Zresztą, nie było żadnej normy, nigdy nie był normalny, może to dlatego, to wszystko go spotkało. Może czerpał z życia zbyt wiele, za często się uśmiechał, wywinął o jeden numer za dużo kolegom ze szkolnej ławki. A może po prostu takimi regułami rządziło się życie. Nie wiedział.
Zaśmiał się pod nosem. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął się nad sobą użalać, tak bardzo żałośnie, tak bardzo nie w jego stylu. Słońce zgasło, ostatni jasny punkt na horyzoncie, sygnał, żeby wstać i ruszyć dalej. Podniósł się na obie nogi, wyrzucił pustą butelkę do kosza na śmieci i nacisnął klamkę.
- Wróciłem! - krzyknął  progu. Dom wydał się niespodziewanie pusty. Z kuchni nie dobiegały odgłosy zwykłej dla pory kolacji krzątaniny. Nikt nie oglądał telewizji, nie rozmawiał się, nie kłócił. Śmiech zamarł na obrazach porozwieszanych po obu stronach holu. W salonie spotkał ojca, rozłożonego na kanapie, odzianego w szlafrok. Musiała minąć chwila, zanim obraz w jego głowie ustabilizował się i wyostrzył. W ręce Jacka dostrzegł papierosa i skrzywił się mimowolnie.
- Nie powinieneś palić - stwierdził twardym tonem i wyciągnął do połowy spalonego Malboro z pomiędzy bladych palców ojca. Sam zaciągnął się kilkakrotnie i zgasił niedopałek w ulubionej donicy matki. Żadne z nich nie powiedziało nic więcej, z obawy przed łamiącym się głosem, który mimowolnie grzązł w krtani.

***

Do pokoju dotarł nie zapalając światła i z impetem rzucił się na łóżko. Nakrył głowę poduszką, gotowy leżeć tak do końca świata, jednak jego spokój nie trwał długo. Drzwi otworzyły się a czterdziestowatowa żarówka zalała pokój nieznośnie jaskrawym światłem. Z niechęcią wynurzył głowę spod materiału i zmrużył oczy
- Aimee? Co ty tu robisz? - zapytał niepewnie, zastanawiając się, czy wypił faktycznie aż tak dużo, aby doświadczyć pierwszych w życiu halucynacji.
- Opanowałam trudną sztukę telekinzy - mruknęła, szczerząc się wesoło i puszczając mu oczko. Zamknęła drzwi i przysiadła koło niego na łóżku. Dźgnęła go palcem w bok, motywując do powrotu do pionu. - A tak poważnie, to grzałam gaz, ile fabryka dała. No, dawaj, chcę cię wyściskać - stwierdziła, niecierpliwie, pociągając nosem. - Śmierdzisz jak gorzelnia - skomentowała, krzywiąc się nieznacznie, ale mimo to przytulając go z całych sił. Kyle poddał się bezwładnie jej uściskowi, kładąc głowę na jej ramieniu.
- Jest źle, Aim - powiedział tylko, zaciskając powieki i pięści.
- Nie Kyle już jest dobrze. Mam coś dla ciebie, od razu wiedziałam, że trzeba będzie cię zreanimować, koktajl proteinowy z mango szybko postawi cię na nogi. A potem stawimy czoła całemu światu - przedstawiła mu swój genialny plan pewnym głosem, przyciskając go jeszcze bardziej do piersi i kołysząc jak małe dziecko. Wiedziała, że musiało się stać coś strasznego. A Kyle był ostatnią osobą, której pozwoliłaby cierpieć. Właściwie odkąd tylko się poznali, zachowywali się jak rodzeństwo, nadawali na tych samych falach. Zawsze mogli na sobie polegać, niezależnie od sytuacji i cokolwiek tym razem się stało, Aimee nie zamierzała tego zmieniać.
- Mój ojciec umiera. Matka odeszła i zabrała Luisa. A ja sobie z tym nie radzę. Nie będzie dobrze - wyrzucił na wydechu, z całych sił powstrzymując łzy cisnące się do oczu. Aimee zamarła na chwilę, a później wyciągnęła dłoń i podniosła podbródek chłopaka, aby spojrzeć mu w oczy.
- Pomogę ci. Załatwimy mu miejsce w szpitalu wojskowym w Phil, poproszę o to ojca. A twoja matka zachowała się jak suka, utrzemy jej nosa, zobaczysz. Jack wyzdrowieje i odzyska syna, ty poprowadzisz firmę, od dawna jesteś na to gotowy, a ona nie dostanie ani centa - zapewniła go, gładząc jego włosy i posyłając mu spojrzenie pełne determinacji i nadziei, którą chciała w niego tchnąć. - Muszę zobaczyć komplet jego badań, zaraz opracujemy jakiś plan - dodała, uśmiechając się zachęcająco. - Ale najpierw mango! - zaznaczyła ostrym tonem, chwytając plecak wolną ręką i wyciągając z niego shaker.
Kyle był pijany i załamany jednocześnie, ale roześmiał się mimo wszystko. Mango było jego ulubionym kolorem miłości. Miłości do życia i wolności, którą Aimee uosabiała całą sobą. Uwierzył jej, mimo całkowitego odrealnienia tego pomysłu. Wiara okazała się najwspanialszą rzeczą pod słońcem. I nadzieja - dewiza najmniejszego stanu Ameryki, rodzinnego Rhode Island.
- Dziękuję.
- Nie musisz, pij.

* Filadelfia - miasto braterskiej miłości :)